Skrobnę parę słów o moim Ogórze 200. Podobno to motorower, ale w praktyce to całkiem wygodny zminiaturyzowany motocykl o nieco przygaszonych parametrach, żeby mógł być „pięćdziesiątką dla młodzieży”. Sprzęt to znany, nie będę kopiował danych z innych stron ani z książki serwisowej. Tutaj tylko krótka charakterystyka: *dwuosobowy o rasowym, „motórzym” wyglądzie mimo poziomego silnika *silnik czechosłowacki, trzybiegowy Jawa 223, 50ccm, spalanie niestety w oryginale spore *Koła 17 cali, szprychowe, z hamulcami bębnowymi *resor z przodu teleskop sprężynowy, z tyłu sprężynowy
Model ten powstał na szybko, kiedy Zjednoczonym Zakładom Rowerowym Romet zabrakło silników z ZMD Nowa Dęba. Zdecydowano wtedy o zakupie silnika Jawa 223 - mocnej, trzybiegowej jednostki z masakrycznym gaźnikiem, który pracował jak chciał. Jako, że w Czechosłowacji dopuszczalna prędkość motoroweru wynosi(ła) 65 km/h, a u nas 45, po sprowadzaniu silniki blokowano. Co ciekawe, nie wszystkie w fabryce, lecz w jednostkach Polmozbytu. Mój znajomy ma Ogóra zakupionego w Polmozbycie, gdzie po znajomości zrezygnowano z założenia blokady. Tutaj opis: mojego Ogara 200 na portalu Polska Jazda.
W oryginale był bardzo awaryjny i zawodny, więc w 2010 r.wymieniłem silnik na cywilizowaną jednostkę.
Od września 2008 miałem Komarka. Ale z powodu remontu nie poużywałem sobie na nim. Ponieważ jeździć się chce, a akurat wpadła mi w ręce dodatkowa kasa, postanowiłem nabyć następny polski motorower. Ogar 200, ze względu na silnik, jest ciekawym okazem i świadectwem pewnych historycznych już komplikacji. Dość szybko znalazłem dobrą ofertę w Jastrzębiu-Zdroju (65 km od Katowic, gdzie mieszkam). Jako, że czasem robię z siebie większego świra niż jestem, postanowiłem wybrać się po gracika osobiście i wrócić na nim do domu. Wszystko byłoby w porządku, ale to był GRUDZIEŃ :). Temperatura dość wysoka jak na ten miesiąc, bo oscylowała w granicach +2 st. Celsjusza. Do Jastrzębia dojechałem PKS'em. Na miejscu okazało się, że Romecik przeszedł mały „tjóning”, czyli zmieniono mu cylinder na 55ccm (oficjalnie „ósmy szlif”). Jak się miało później okazać, tuning przeprowadzony był nieumiejętnie i wał korbowy mocno to odczuwał. Wracając do kupna gracika - silnik nie był zagrzany do sprzedaży, więc przekonałem się, jak machinka pali „na zimno”. Oczywiście, co typowe dla Jawek i innych wynalazków z silnikiem 223, kopniak działał jak chciał i trzeba było motorek na pych odpalić. Szedł jak burza. Z nowymi oponkami, litrem miksolu i obniżką za wadę kierownicy dobiliśmy targu i podpisaliśmy umowę opiewającą na 400 złotych. W dodatku OC było ważne jeszcze przez kwartał.
Wyruszyłem w szaleńczą podróż. Pierwsze kilometry, na szczęście po polnej drodze, upłynęły mi na pchaniu, uczeniu się kretyńskiego układu biegów (jedynka w górę) i odkryciu, że kopniak jednak działa, ale od połowy „zamachu”. Po drobnych regulacjach, pozwalających jeździć w niskiej temperaturze (zbliżało się zero) odpaliłem go w końcu na dobre i ruszyłem w kierunku drogi krajowej numer 81, zaliczając po drodze stację Shell. Na DK81 odkręciłem manetkę do oporu. Silnik był już dotarty (około 6 tys. km), droga betonowa, pusta, więc postanowiłem zobaczyć, ile z Ogóra da się wycisnąć - wiadomo powszechnie, że silnik 223 mimo blokad śmieje się z polskich ograniczeń. Po jakiejś minucie, kiedy udało mi się zamknąć licznik a motór dalej chciał więcej, wyminął mnie samochód. Gość przez okno pomachał do mnie ręką, żebym się zatrzymał. Chciał tylko zapytać, co zrobiłem temu Rometowi, że udało mi się przekroczyć 70 km/h. No ładnie, mopedem…
Dałem sobie spokój z przekraczaniem przepisów i grzecznie trzymałem się licznikowych 45km/h. Może to i dobrze, bo mimo 2 warstw jeansów i 2 swetrów pod skórzanym kompletem, trochę zmarzłem. Radziecka kuchenka na wachę (Dzięki Ci, O Wielki Motórze, za tę odrobinę przenajświętszej bęzyny), woda, menażka, garść fusów i już gorąca herbata postawiła mnie na nogi.
Dojechałem do Mikołowa, tam zrobiłem drugi postój i przejrzawszy pobieżnie mój nowy pojazd, ruszyłem w dalszą drogę. Po przejechaniu jakichś 50 km, w połowie ciemnego, 9-kilometrowego odcinka między Mikołowem a Katowicami, silnik zgasł szybciej niż dał się zapalić. Spojrzałem pod bak. „Łojapierku*adolę” - odezwało się z głębi żołądka. W miejscu, gdzie spodziewałem się ujrzeć gaźnik, zastałem małego bałwanka, po prostu kulę szronu. Szybka analiza naprowadziła mnie na przyczynę. Z powodu dość niskiej temperatury stwardniał wężyk paliwa i z filtra poczęłą się sączyć po gaźniku strużka benzyny. Te warunki oraz prędkość zrobiły swoje - temperatura gaźnika spadła poniżej zera. Mimo podlania resztą wrzątku nie chciał ruszyć. Mosiężny zawór paliwa w gaźniku był już zaciśnięty na amen. Pozostało prowadzić pojazd jako pieszy. Miało to tę zaletę, że z wysiłku nie marznąłem. Na stacji paliw, gdzie jeszcze próbowałem reanimować gaźnik, jacyś dobrzy ludzie zaproponowali mi garaż. Tym sposobem motorek doczekał dnia następnego. Po południu pojawiłem się z narzędziami i opalarką. Udało się - gaźnik odtajał, ale nie ujechałem kilometra, kiedy odmówił posłuszeństwa na dobre. Do domu zawiózł mnie wynajęty spod Castoramy furgon.
Odtąd już, wsiadając na Ogara, nie rozstawałem się z plecakiem-warsztatem. Ale i tak miło się jeździ.
Zawsze plecak narzędzi, a 20-kilometrowa przejażdżka wymagała 3 doraźnych napraw po drodze. Taki urok weterana, w dodatku naprawianego nowymi „rzemieślniczymi” częściami. Tu właśnie, po 2 latach ciągłych napraw, zaczyna się wielka przygoda, nazwana roboczo Ogarem 339 - Ogar 200 dostał nowe serducho typu Lifan 139FMB, kopię silnika Hondy Cub. Tej samej, którą tajwańskie czy greckie rodziny jeżdżą przez 30 lat. Tutaj opis wielkiego przeszczepu. Serdecznie zapraszam do lektury i ożywiania swoich leciwych jeździdełek.