W pewną środę powstał plan - w sobotę jedziemy z kumpelą w góry na 3-4 dni. Na dwóch kółkach oczywiście. Zostawimy grata gdzieś w gospodarstwie i zrobimy pętlę pieszo w Beskidzie Żywieckim. W piątek przygotowany, spakowany, po południu włączyłem jeszcze radio, żeby wysłuchać prognozy pogody. Serwis informacyjny akurat informował naród o rozpoczęciu Przystanku Woodstock. Wariatom nie trzeba dwa razy mówić. Dzwonię do kumpeli. “Jedziemy na Woodstock? Mamy przecież urlop”. “Jedziemy”. “To się szykuj, bo droga będzie trochę dłuższa, będę za 3 godziny”.
W Tychach pojawiłem się nieco przed czasem, był więc czas na przejrzenie mapy. Wyciągnąłem atlas. Kostrzyn nad Odrą - strona 235, kwadrat C4. Tu mnie zatkało (”łojapierkur*adolę” albo coś koło tego). Metoda “nitką po mapie” wykazała, że mamy do przejechania jakieś 450-500 kilometrów. Obładowanej “pięćdziesiątce” - z pasażerem, sakwami, namiotem i plecaczkiem plecaczka - to zajmie wieki… Dobrze, że nie sprawdziłem wcześniej, bo pewnie byśmy nie pojechali. “Plecaczek”, czyli Monika, ludź bardzo cierpliwy, mimo ostrzeżenia zdecydował się na podróż zajął miejsce z tyłu kanapy i wyruszyliśmy. Wyjazd z Tychów na Opole wymaga przeciśnięcia się przez cały GOP, w dodatku na A4 takim żółwiem wjechać nie wolno. Na szczęście jednoślad można zamienić w wózek pchany przez pieszego, bo któreś z miast po drodze zechciało nas uraczyć ogromnm objazdem. A my hyc przez przejście dla pieszych i już możemy z powrotem włączać się do ruchu. W Gliwicach byliśmy po 22, co poddało w wątpliwość nasze pojawienie się na imprezie przed zakończeniem. Po drodze dopiero na czwartej stacji udało mi się dopompować tył. A to nie było kompresora, a to końcówkę ktoś portwał, inną zaś ukradli. Potem jeszcze postój na przekąskę i kawę, w zadziwiającej proporcji cenowej. 7.5PLN za chłamburgera i półtora złotego za ogromną, świeżo mieloną, mocną kawę. Bar przydrożny nie zmienił się chyba od lat 90. Czerwone plastiki w kuchni, ceraty, boazeria z cienkich jak linijki listewek, parasole z reklamą nieprodukowanych od lat papierosów, dziurawiona nakrętka na słoiku z solą, charczący “Kasprzak” zapowiada ostatni wieczorny serwis informacyjny radiowej jedynki. Wodę, sądząc po czasie, gość gotował chyba na ognisku. Noc zawsze potęguje klimat takich miejsc, tam zawsze czuję się bezpieczniej. Może dlatego po głowie chodzi mi plan wyprawy do Częsochowy i Konina. Tylko gdzie się podziały pociągi trzeciej klasy… Nic to, wracamy na dwie oponki. Nocne zimno z mgłą do spółki skutecznie orzeźwiało, aż mając dość tego orzeźwiania założyłem pod kombika dodatkowy polar. Pogoda była idealna, ruch mały, pyrkamy sobie radośnie przez kolejne wioski. “Strefa jelenia” przez pół drogi, w dodatku zwierzaki dopisały, więc wystraszona rogacizna kilka razy zmusiła mnie do hamowania. Czekają biedactwa przednimi racicami na poboczu, a tylnymi w rowie, aż będzie się dało przeskoczyć. Przed Opolem droga cały czas przez las. Jako, że pojazd cichy, jedną z huczących sów słyszałem nawet przez kask. Samo zaś miasto, wojewódzkie w końcu, jest zaskakująco małe, ciche, spokojne itd. Za to niesamowicie iluminowane. Całą noc oświetlone wszystko jakby nad ranem było. Ile kilowatów idzie się opalać bez pożytku, nie policzę. Straszne ilości. Ciekawe - dolnośląskie pełne jest umieszczonych po środku prostej drogi oznakowanych wysepek. Ani tam przejść dla pieszych, ani “sterfy zwierząt gospodarskich”. Nic, wysepki jedna za drugą i ciągle “zakaz wyrzedzania” i po 50 metrach “koniec zakazów”. Tej nocy nie miałem też problemu z unoszeniem przedniego reflektora przez przymocowany pod nim gumami namiot. Nareszcie udało mi się wypracować rozsądny sposób troczenia chatki do lag. Koło północy mieliśmy już dość. Zatrzymaliśmy się na głównym rondzie w Brzegu Górnym, ale okoliczne krzaczory nie nadawały się do rozbicia namiotu. Za mokro, bo teren w jakiejś depresji. Ostatnie dwa, może trzy kilometry przepyrkałem na dwójce, z moją silną jak przedni reflektor czołówką na kasku, w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Pierwszy wjazd na drogę gruntową między drzewa i już nas nie ma. Namiot, ząbki, plandeka na motór i w śpiwór. Tylko 160 km dzisiaj, ciężko będzie dojechać.
Po otwarciu namiotu oczom naszym ukazał się zaskakujący widok, jak to po dzikim noclegu bywa. Szmaciany pałacyk, jak i nasz powóz, stały na pięknym trawniku, otocznym bujnym jeżynowiskiem. Obok nas brama Rodzinnych Ogródków Działkowych “Stokrotka”. Witaj, stokrotko, nas czeka długa droga. Ruszyłem, ale coś zaczęło rzęzić pod bakiem, a może pod kanapą. Dźwięk jakby skrzynia biegów poszła w driebiezgi. Ale nie. Działa wszystko jak trzeba, choć tylko na najwyższych obrotach silnika opuszczało mnie to dziwne zjawisko. Przejeżdżając przez wioskę o wdzięcznej nazwie Gać zauważyłem sklep mtoryzacyjny. Postój, przygazówy, słychanie, zgadywanie. Jeśli coś się dzieje, może tu uda się temu zaradzić. Sklepikarz okazał się jednocześnie właścicielem nieotwartego jeszcze o tej godzinie warsztatu oraz starym motocyklistą. Naciąganie łańcucha, smarowanie, jeszcze do sakwy dostałem trochę gęstego oleju na drogę. Podziw dla naszej wariackiej wycieczki mechanik wyraził życząc nam przyczepności oraz nie biorąc nic za usługę. A zrobił sporo, bo hałas ustał. Dalsza droga poszła gładko, nie licząc stolicy Dolnego śląska. Przez Wrocław tłukliśmy się niemiłosiernie. Wpierw korki, potem jakaś “Elka” jechała 40 na godzinę, w dodatku co chwilę odbywały się w niej połączone z postojem konsultacje. Za mało mocy, żeby to-to wyprzedzić. Za dużo, by tak jechać, w dodatku dziwne hałasy znów dały o sobie znać. Do Zielonej Góry dojechaliśmy prawie bez przeszkód, poza pastojami na pełnym gazie, co wcale nie oznacza “ekspresikiem”. Dalej na zachód, kierując się drogowskazami do przejść granicznych. Po przejechaniu w sumie jakichś 300 km skręciliśmy napoić pojazd tym dzisiejszym bezwonnym erzacem wachy. Stacja z obsługą, więc nawet nie dotykam pistoletu. Podchodzi “Pan Bęzyniarz”. Skąd jedziecie? Z Katowic. Ile po drodze laliście? Nic. Facet ucieszony naciska spust pełną garścią, ale po kilku sekundach piana wyskoczyła korkiem. Siedem litrów, z czego conajmniej litr spaliłem przed wyruszeniem w trasę. Skasował biedak co miał skasować i schował się chmurnie do swej kanciapy. Spotkani na stacji motocykliści jechali z Wrocławia. Też na Woodstock. Tyle, że ich dwie machiny miały pewnie większy litraż niż mój bak. Kiedy dowiedzieli się, że jedziemy od wczoraj, jeden z nich od razu wykorzystał to jako argument do namawiania drugiego na jakąś tam ichnią wyprawę - na Litwę czy coś w ten deseń. Lewa w górę i ruszamy w eskorcie dwóch grzmiących cruiserów. Towarzysze szybko jednak nas pożegnali. Nie dziwota - inne postępowanie groziło im zaśnięciem na baku. Za stolicą ostatniego już na naszej trasie województwa plecaczek odmówił dalszej jazdy, ze względu na rwanie w lewej nodze. Przyczyna kontuzji stała się jazna po krótkich oględzinach…ramy. Nie mamy lewego podnóżka pasażera - druciana zawleczka nie wytrzymała i podnóżek pewnie zdobi jakieś pobocze. Ciągłe próby umieszczenia pięty na resztkach jego mocowania zrobiły swoje. Cóż, godzinny postój, jakaś średnio udana konstrukcja z patyka i nieodłącznych “trytytek z odzysku” i jakoś musimy dojechać. Przy okazji wykryłem, że trzymanie obuwia na silniku niemal eliminuje okrótny hałas, który tak trwożył nasze serca od rana. Czyli jak to w Chinolu - jakieś niedopasowanie. Około 17 dotarliśmy do Kostrzyna, po drodze nabywając w Słubicach komplet kluczy płasko-oczkowych. Tak, pojechałem na żywioł, zabrawszy tylko wkrętak, obcinaczki i komplet nasadówek, które nie wszędzie się sprawdzają, w dodatku niezawierający nic powyżej “czternastki”. Sam Kostrzyn zakorkowany, wieeeelu policjantów ze wszystkich okolic, wszystkie drogi prowadzą na “Przystanek”, choć żadnego drogowskazu nie ma i trzeba jechac na czuja, bo korek w każdą stronę. Gremialne wyprzedzanie jednośladami sznurka unieruchomionych puszek dodawało ludziom animuszu, toteż jazgot przegazówek zmusił mnie do pełnego wciśnięcia zatyczek w wymęczone uszy. O 18 wjechaliśmy w końcu w Woodstockową Alejkę Motocyklową. 515 km za nami, uff. Setka sprzętów, może dwie setki - nikt nie policzy. Zaparkowaliśmy godnie między wzbudzającym sensację Goldwingiem w customowej obudowie z laminatów a BMW M750 z 1943 roku. Jego właściciel zobaczywszy naszą rejestrację - małą i z tak daleka - niemal od razu zorganizował zbiegowisko znajomych i nieznajomych motocyklistów gratulujących nam (w skrócie) “wytrwałości i twardych dup”. Resztę zdziwienia wywołała odmowa wypicia wspólnego piwka (oboje niepijący takich jadących fermentem słabizn) i fakt, że zamierzaliśmy się nazajutrz zmyć w drogę powrotną. Potem wspólnie ugotowaliśmy wielki gar wody na chińskie zupki, herbatę itp. wynalazki. Każdy solidarnie dolał z baku kilka mililitrów do mojego niezawodnego radzieckiego “Primusa”. Dłużej to nalewanie trwało niż gotowanie, ale jeden gość się uparł, że nie będzie ledwo co poznanych ludzi z wachy obsępiać, a reszta to podchwciła. Rozbiliśmy się i zaczęło się zwiedzanie Woodstocku. Scena znajdowała się na wielkim gołym kawałku łąki, której ilaste podłoże wywoływało pokrywjącą wszystko kurzawę. Podobno tak jest co roku. Wszędzie naród w maseczkach przeciwpyłowych lub chustach na twarzach. Resztę składników tej imprezy specjalnie pomieszam w kolejności, żeby choć trochę przybliżyć klimacik tego tygla. Walające się dokoła tony śmieci, posprayowane w pacyfki namioty. Krysznaici i ich modły, namiot dyskusyjny i zbiorowe tańce przy czymś w rodzaju “Hare-rama-reagge”. Do tego strefa bez używek i przepyszny jarski obiadek, którego słodkiej części prawie nikt nie jadł i która walała się po ziemi kontrastując jeszcze bardziej z napisem “Food for peace” widniejącym na transparencie rozciągnięty nad namiotem restauracyjnym w “Pokojowej wiosce Kryszny”. Kilka pojazdów pomalowanych w krowie łaty, sto wanien do mycia a w każdej 8 kranów, z których bez przerwy lała się woda. Jakiś Goldwing ośwetlony jak choinka niebieskimi LEDami i puszczajacy discopolo. Obok gostek puszcający pawia. Znów namioty, za nimi namioty a naokoło jeszcze więcej namiotów. “Wall od Toi-Toi” - jak ktoś opisał rząd przenośnych sanitariatów okalających plac z wannami. Hałas, tłok i jak to młodzież dzisiaj mówi “RZEŹNIA NA MAKSA”. I masa świrów, w tym przedstawiciele jakiegoś klubu motocyklowego prowadzący na sznurku wyrzeźbionego z połówki arbuza “Szarika”, którego każdy napotkany człek musiał pogłaskać. Koncert dobrze było słychać w całym mieście, więc nie pokusiliśmy się o podejście do sceny. Pełni wrażeń położyliśmy się spać. Na szczęście przybyliśmy na dwóch oponkach, bo “wioska motocyklowa” jest najbardziej spokojną i kulturalną cześcią sypialną Woodstocku, gdzie nie ma obawy, czy obudzimy się w całym i niepokolorowanm namiocie.